Przed media przetoczyła się ostatnio dyskusja o jakości sieciowej treści. Mając ten komfort, że na Open Becie nie muszę się przejmować wynikami, opowiem Wam dziś o zjawisku, którym nie zajął się nikt w polskim internecie – ani duży serwis, ani mały blog. Będzie to historia o pewnym europejskim państwie na 8 liter, w którym papierowe gazety postawiły sobie w 2012 roku jeden cel – zmiażdżyć media internetowe.
Teledyski nie zabiły radia, a internet prasy, choć w obu przypadkach mocno zubożono stan posiadania starych środków przekazu. Sposobów obrony przed ekspansją globalnej sieci jest kilka, każdy co najwyżej o specyfice morfiny, nie zaś panaceum. W Irlandii gazety wytoczyły jednak ciężkie działa. Otóż zażądały od serwisów internetowych pieniędzy za każdy link, który prowadzi do ich stron.
Tak, dobrze zrozumieliście. Chodzi o link. Nie o cytat, nie o wykorzystanie fragmentu tekstu. Kasa należy się za link. Porozumienie jest bardzo szerokie i łączy kilkadziesiąt dzienników regionalnych oraz 15 ogólnokrajowych, zrzeszonych w reprezentującej ich prawa organizacji Newspaper Licensing Ireland. W jej ocenie link stanowi naruszenie stanowionego przez konstytucję prawa autorskiego. Dodatkowo jest przeświadczona, że zrzeszone w niej media dysponują wyłącznym prawem do stanowienia o linkach do swoich stron internetowych. Podstawą prawną, na którą się powołują, są precedensowe orzeczenia sądów w Danii (z 2002 roku), Belgii i Anglii, chociaż nie bardzo rozumiem, jak orzecznictwo innych krajów może cokolwiek regulować w niepodległym państwie.
Kwoty za łaskę linkowania nie są małe, na szczęście są abonamenty. 1-5 linków to 300 euro. 26-50 linków to 1350 euro. Powyżej 50 można negocjować. Brzmi jak okazja!
Pierwsze działa skierowano w kierunku działającej od 40 lat organizacji charytatywnej Women’s Aid, która nierozmyślnie zalinkowała do artykułu na jednym z serwisów.
Pomysł jest tak absurdalny, że nie wiem od którego kontrargumentu zacząć. Przede wszystkim nie chodzi o pryncypia i prawa autorskie. Gdyby tak było, wydawcy zablokowaliby z automatu wszystkie odesłania na swoje strony lub wysłali je w kosmos. Wersja smart opierałaby się na wewnętrznym paywallu – działające linki znalazłyby się jedynie na stronach płacących abonament, a „dzikie” odsyłacze ekspediowano by na 404.
Tyle że przecież linki to ruch, ruch to reklamy, a reklamy to pieniądze. Dlatego nawet barbarzyńców linkujących bez zezwolenia trzeba wpuścić i co najwyżej policzyć im później, choć i w piśmie od windykatora. W internecie to linki decydują o atrakcyjności materiału. W Polsce mamy raczej problem ze stosownym honorowaniem źródła i przyznaniem, że ktoś wcześniej dotarł do informacji. W Irlandii najwyraźniej jest na odwrót.
A co z wyszukiwarkami? Czy NLI ruszy z widłami na Google’a, Microsoft i Yahoo? Sprawdziłem obecność w Google najważniejszych irlandzkich przyczółków rewolucji i oczywiście wszystkie są tam obecne. Czy policzą darmozjazdów za każdy jeden zindeksowany link? Jeśli tak, to jest nadzieja dla papieru!
Co jednak, gdy zasada się przyjmie? To przecież zobliguje rewolucjonistów do gry według własnych reguł. Na stronie „Irish Independent” (nie linkuję, rozumiecie) logo Facebooka zachęcające do polubienia strony jest większe od szyldu gazety. Co jeśli o swoje upomną się Zuckerberg, a krótko po nim włodarze Twittera, Pinteresta, Digga i Reddita? Prawnicy NLI niby prostują: linki czytelników to coś innego niż linki mediów. Wygląda na to, że zrównują link z plikiem filmowym bądź muzycznym, dobrodusznie zezwalając na użytek osobisty. Biznes ze złotym sercem.
Sama interpretacja linku jako własności intelektualnej może kiedyś znaleźć się w podręcznikach dla prawników jako dowód, że wszystko można wywieść z litery prawa. Nawet jeśli najwięksi filozofowie świata uznają, że URL nie jest niczyją własnością.
Temat przerabiano już m.in. we Francji. Tam również zbuntowały się gazety, żądając od Google’a pieniędzy za linki do siebie w Google News. Linki, z których czerpały kilkadziesiąt procent ruchu. A jakim problemem jest zablokowanie google’owego robota na stronie? Żadnym, ale jak trafnie ujął to Tim Worstall z „Forbesa”, gazety chciałyby zjeść ciastko i mieć ciastko. Chciwość z wycieraniem sobie gęby własnością intelektualną, dobre sobie.
Spróbujmy wyobrazić sobie, jak wyglądałoby to u nas. Gazety wciąż mają tę przewagę nad serwisami internetowymi (o niezależnych blogerach nie wspominając), że wysyłają dziennikarzy w różne miejsca świata i docierają do źródeł jako pierwsze. Duże portale jednak już teraz płacą – nie za linki, a za cały tekst, najczęściej w formie syndykacji. Nie brakuje też jednak tworów konstruujących własne opinie na podstawie cudzych doniesień. Przykładem jest choćby natemat.pl, które nie krępuje się (i słusznie) linkować, ale w obliczu irlandzkiego rozwiązania musiałby dużą część budżetu przeznaczyć na licencje.
W skromnym, małym procencie motywacje gazet rozumiem. Wciąż mają treść wysokiej jakości, której inni nie są w stanie dostarczyć. Sposób egzekwowania swoich praw jest jednak niedorzeczny na każdym poziomie rozumowania. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że Irlandczycy mają już za sobą eksperyment z paywallem, który nie wypalił i nie będą się pakować do tej samej rzeki po raz drugi.
To, że o sprawie nie napisał nikt w Polsce, nieszczególnie dziwi. Szokuje natomiast fakt, że sprawę zamieciono pod dywan w samej Irlandii. Nie napisała o tym żadna gazeta zrzeszona w NLI, a przepychanki trwały przecież właściwie cały rok i okazji ku temu było aż nadto. Trwają do teraz, ale NLI jakby złagodziło stanowisko. 7 stycznia opublikowało list, w którym stwierdza, że licencja na linkowanie jest wymagana wówczas, gdy linki prowadzą do formy reprodukcji źródła, takiego jak na przykład PDF lub fragment tekstu („text extract”). Szerokość tego pojęcia, rozkosznie nieokreślonego w duchu klasyka „lub czasopisma”, nie pozwala zamknąć sprawy. Zwłaszcza że wciąż niejasny jest jeszcze stosunek do Google’a.
Polscy lekarze, Irlandia Was potrzebuje.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!