Napisałem „gracz”, ale tak naprawdę chodzi po prostu o pełnokrwistego pochłaniacza kultury popularnej – syntezę gracza, otaku, geeka i nerda, który nawet jeśli w wiedzy o grach, filmach i muzyce ma braki, to ma w sobie na tyle dużo entuzjazmu, by je nadrobić.
Tokio jest dla takich ludzi stworzone. Nie udaje poważnego, nie zgrywa cwaniaka z zadartym nosem. Wszystko jest dla ludzi, zwłaszcza tych, którzy nigdy nie pożegnali się z wewnętrznym dzieckiem. Dla nich stolica Japonii jest wręcz stworzona.
Poniżej lista rzeczy, które świetnie jest w niej zrobić. Nie wyczerpuje tematu, bo i nie wszystko zdążyłem zobaczyć. Ale na tyle satysfakcjonująca, by nader często zdarzało mi się podczas wycieczki mruknąć pod nosem: „Teraz mogę umrzeć”.
1. Wrzucić 100-jenówkę do automatu i zagrać
Początkowo chciałem spiąć wszystkie okołogrowe tematy w jeden punkt pt. „Pojechać do Akihabary”, ale to zdecydowanie zbyt rozległa materia, by tak ją upraszczać. Zwłaszcza że na automatach można zagrać w większości rozrywkowych dzielnic Tokio, od Shinjuku po Shibuyę.
Najłatwiej maszyny do grania znaleźć w wielopiętrowych kompleksach rozrywkowych Segi lub Taito. Trzeba się wdrapać na 3. piętro (przyjąłem niepolską nomenklaturę, w myśl której pierwszym piętrem jest parter), gdzie arcade’owa rozkosz się zaczyna, nierzadko zajmując trzy kolejne poziomy. Zaskoczenie numer jeden – wszystkie „tradycyjne” automaty są wyposażone w miejsca siedzące, więc jeśli ktoś wystał swoje w „wozach Drzymały” lata temu w Polsce, wreszcie będzie mógł dać swoim kościom odpocząć. Przy automatach można z reguły palić, więc przygotujcie się na chmurę dymu.
Wiele miejscówek jedno z pięter poświęca klasyce, można więc pograć w starusieńkie shmupy (nieprofesjonalna definicja: piekielnie trudne strzelanki „stateczkiem”) czy bijatyki 2D. A co jest na czasie? Tekken 7, Ultra Street Fighter IV oraz kilka pozycji, które do nas raczej nie dotrą – takie jak Gunslinger Stratos czy najnowszy z Gundamów. I oczywiście nieprzebrane morze automatów muzycznych. W oczy szczególnie rzucało się Maimai, do którego grający zakładali w wełniane rękawiczki, by uderzać w panele otaczające ekran. Wyglądało to trochę, jakby chcieli przyspieszyć program piorący.
Warto więc wrzucić do automatu legendarne 100 jenów (legendarne, bo nawet doczekało się filmu) i poczuć się… nawet nie jak Japończyk. Jak gracz w Polsce w latach 90. U nas arcade’owa kultura już właściwie nie istnieje. Ja nie mogłem sobie odmówić partii w ukochanego OutRuna. Tak na początek.
2. Wyciągnąć zabawkę z ufo catchera
Zanim w wymienionych przybytkach dotrze się do tradycyjnych gier, trzeba przebić się przez dwa piętra z ufo catcherami. To mechaniczne „łapy” do wyciągania zabawek, modne kiedyś również u nas. Tyle że zamiast generycznych maskotek można tam znaleźć pluszaki, poduszki, ręczniki, breloki czy figurki z popularnych anime czy gier.
Moje pierwsze podejście było udane – złapałem świetną poduszkę ze Street Fightera. Przy drugim pan z obsługi zapytał, na co konkretnie poluję, a gdy powiedziałem, że na Kena, położył go na plastikowym kancie – nie wiem, czy nie chciał, żebym wygrywał, czy może to mimo wszystko łatwiejszy sposób, w każdym razie poprzestałem na jednej zabawce.
3. Odwiedzić Sofmap
To sieć sklepów z elektroniką, a na Akihabarze niektóre z przybytków są poświęcone niemal wyłącznie grom. Czegóż tam nie ma! Na dole przenośniaki, 3DS i PS Vita, z czego ta ostatnia z osobnymi półkami z grami dla chłopców i dziewczyn.
Co wyżej? Fura gier. Używanych i nowych. Fura konsol. Używanych i nowych. Absolutnie wszystko, czego gracz potrzebuje do szczęścia. Sam kupiłem tak Parappa the Rapper i King’s Field III na poczciwego PSX-a. Każda z gier kosztowała mnie jakieś… 1,5 złotego. Można też dostać Xboksy One w edycji premierowej, bo Japonia wciąż pozostaje ostentacyjnie wypięta na markę Xbox.
4. Odnaleźć Super Potato
Nie jest to łatwe, bo sklep nie ma zauważalnego szyldu, znajduje się w bocznej uliczce, a wejście wskazuje niepozorny stand z ziemniakiem. Warto go wypatrywać, bo gdy już znajdziemy i wdrapniemy się na trzecie piętro, stanie nam przed oczami sklepomuzeum wirtualnych dóbr. Od E.T. na Atari 2600, przez wciąż produkowane (choć nieoficjalne; trafiłem na egzemplarz z 2014 roku) pady do Nintendo 64, kosze z kartridżami i stosy Dreamcastów, PSX-ów i Saturnów, po niedorzecznie drogie rarytasy z serii Game & Watch (nawet i po 600 złotych).
Za większość używańców sklep nie ręczy – nie wiadomo, czy działają. Ale dajcie spokój, jestem w stanie zaryzykować 200 jenów (6 złotych!), żeby się przekonać, czy działa popryskana farbą sztuka Nintendo 64 (bez kabli i pada).
Takich okazji jest więcej, choć trzeba mieć na uwadze blokadę regionalną i fakt, że większość starych konsol w japońskiej wersji nie działa z europejskimi grami.
Na ostatnim piętrze kultowego sklepu stoją retroautomaty, a wśród nich m.in. buda ze Street Fighterem, z przylepionymi karteczkami przypominającymi, jak wykonać hadoukena. Ale to chyba wiedzą wszyscy, którzy tu docierają.
5. Zapomnieć się w Animate
Mokry sen fanów anime. 3 piętra mang, kolejne dwa z figurkami i kartami, wreszcie płyty CD i Blu-raye. Tu dotarło do mnie, że za japońską popkulturą nie sposób nadążyć i całość ogarnąć, bo samych j-popowych wokalistek mają więcej, niż my w Polsce ludzi potrafiących wybić prosty rytm. Wariactwo.
6. Zwariować w Hobby Paradise
Tu dla odmiany „tylko” 6 pięter szczelnie wypełnionych figurkami. Wymyśl dowolną – prawdopodobnie tu będzie. Sklep i komis w jednym, jedno z pięter w całości poświęcone Gundamowi. Wyłuskiwałem figurki znanych postaci – z powodzeniem, bo nie zabrakło Big Bossa, Clouda z mieczem lub na motocyklu, Sephirotha, a nawet Metal Gear Rexa i Metal Gear Raya w pięknych, dużych wydaniach.
A wszystko to – tak jak wcześniej wymienione atrakcje – oczywiście w Akihabarze. Przenieśmy się jednak w inne miejsca Tokio.
7. Żyć jak Japończyk
Czyli spać na futonie, wieczorem oglądać anime (polecam Yasakuni Pedal, taki kolarski Tsubasa), w drodze słuchać j-popu.
Może niekoniecznie AKB48.
Ale już klasykę jak najbardziej.
I oczywiście jest japońskie potrawy, bo przecież do Tokio nie jedzie się na hamburgery, prawda? Nawet czerwone.
8. Kupić Famitsu
Poza Japonią, choćby w Polsce, przyjęło się uważać Famitsu za biblię graczy. Faktem jest, że cotygodniowe wydanie podstawowej wersji magazynu ma nakład pół miliona egzemplarzy, co działa na wyobraźnię.
Lektura (a właściwie kartkowanie) nabytego magazynu może być jednak szokiem. To, że 218 stron trzyma się na spinaczach, już jest intrygujące. Layout przypomina młodzieżowe pisma typu Bravo Girl, zapowiedzi wyglądają niczym fotostory w tymże, zaś przeważająca ilość treści do po prostu podpisy pod obrazkami zamiast kolumn tekstu. Polscy gracze przyzwyczajeni do kultu recenzji mogą być w szoku widząc rubrykę z nimi. Ma bowiem… niecałe 3 strony. Prawda jest taka, że w Japonii (ale i w USA czy Wielkiej Brytanii) media zdążą – dzięki pokazom, wywiadom, testom – napisać o grze w zasadzie wszystko jeszcze przed premierą, wszystko wie więc również sam gracz. Recenzja to jedynie dopełnienie formalności i werdykt. W Famitsu ten słynny, suma czterech ocen czterech redaktorów.
Generalnie wolę nasze podejście do prasy.
9. Zrobić selfie z Gundamem
Wielki na trzy piętra, z obracaną głową i jeszcze mu się świeci tu i tam.
Gundam stoi przy centrum handlowym na Odaibie, sztucznej wyspie zbudowanej w trakcie prosperity w Zatoce Tokijskiej, gdzie znajduje się między innymi replika Statuy Wolności. Niedaleko jest Gundam Cafe i sklep, głównie z modelami. U nas skleja się samoloty i czołgi, w Japonii skleja się roboty z serii Gundam. Serii zasłużonej dla anime (pierwszy odcinek wyemitowano w 1979 roku!), która na dobre spopularyzowała nurt mecha anime, u nas najlepiej kojarzony z postacią Daimosa. I – jak się uprzeć – Yattamana.
Wyedukowany gundamowo po powrocie do japońskiego tymczasowego domu spróbowałem obejrzeć pierwszy odcinek. Było ciężko, bo rzecz to dziś toporna co najmniej tak samo jak pierwsza seria Star Treka. Ale gdyby leciało na Polonii 1 20 lat temu, jaralibyśmy się jak Most Łazienkowski.
10. Zabawić się w Joypolis
A skoro już na tej Odaibie jesteśmy, nieważne, czy za sprawą kolejki, czy półgodzinnego spaceru Tęczowym Mostem, z którego ponoć przy dobrej pogodzie widać oddaloną o 100 kilometrów górę Fuji, to warto zajrzeć gdzieś jeszcze.
W centrum handlowym Decks poza sklepem „Wszystko dla psów” (i pisząc „wszystko” naprawdę nie żartuję – koszulki reprezentacji Japonii w kilkunastu psich rozmiarach to tylko jedna z propozycji), znajdziemy Joypolis należące do Segi. Podobne miejsca działają w Japonii od połowy lat 90., choć nie zawsze przynoszą zyski.
W Joypolis znajdziemy atrakcje związane z grami, nie tylko z tymi Segi. Dom strachu, automat do biegania z Sonic Athletes, trzęsące się na resorach fury z Arcade Stage 4 Limited czy po prostu kasta z House of the Dead 4 – atrakcji jest sporo, a dopiero co dodano detektywistyczną grę z Phoenixem Wrightem, która – z tego co zrozumiałem – zakłada szukanie śladów po całym Joypolis. Wejściówka to 800 jenów (ok. 25 złotych), a nielimitowany dostęp do wszystkich atrakcji kosztuje 3900 jenów (ok. 120 zł).
11. Zajrzeć do Sunshine City. Bo Dragon Ball i Pokemony
Centrum Sunshine City znajduje się w Ikebukuro po drugiej stronie Tokio. Na miejscu znajdziemy dwie atrakcje – sklep Pokemon Center, gdzie po kilku minutach można dostać bólu głowy od zapętlonej piosenki, za to można znaleźć ukochanego pokemona w wybranym rozmiarze. Tudzież piórnik, linijkę, mieszadełko do kawy lub bibelot do kluczy.
Piętro wyżej znajduje się zaś J-World, raj dla fanów Naruto, Dragon Ball i One Piece. Działa to podobnie jak Joypolis – płacimy za wstęp lub wszystkie atrakcje, a następnie z nich korzystamy. Ładne dekoracje i klimat nie rekompensują jednak wrażenia, że generalnie niewiele tam ciekawego do roboty.
12. Zamówić drinka w Capcom Barze
Miejscówki typowo growe nie radzą sobie w Tokio jakoś wybitnie. Sklep Konami zamknięto, zwinął się również sklep Square, za to wciąż działa Capcom Bar. System ma dość nietypowy – stolik zajmuje się bowiem na dwie godziny (to częsta zasada w tamtejszych barach), co wynika z niewielkich rozmiarów lokalu. Menu i drinki są luźno inspirowane takimi seriami jak Devil May Cry, Phoenix Wright czy Street Fighter, a ceny przystępne – drink rodem z Resident Evil z mózgiem pływającym w szklance i alkoholem w strzykawce to raptem 20 złotych.
Capcom Bar znajduje się niedaleko innych okołogrowych przybytków – knajpy Square i 8bit Cafe, w którym nie byłem, ale patrząc na te zdjęcia – żałuję.
13. Odwiedzić Shibuyę i uśmiechnąć się do Hachiko
Polskie gry podbijają świat, ale myślicie, że cudzoziemcy dzięki nim dowiadują się czegoś o Polsce? Jeśli to Wiedźmin, to okej – to świetna wizytówka naszej tradycji, w pewnej mierze również kultury. Ale czy fani gry poznają dzięki niemu na przykład dzielnice Warszawy? Nie (wiadomo, bez sensu). A japońskie gry dbają o to, by świat wiedział, że istnieje choćby coś takiego jak Shibuya.
Właśnie w wyludnionej Shibuyi toczyła się akcja Tokyo Jungle, gdzie próbowaliśmy przetrwać w świecie bez ludzi jako ratlerek (i nie tylko). Ją też zwiedzaliśmy w świetnym The World Ends With You. Chodząc po krętych, stromych uliczkach można faktycznie poczuć się jak w tej grze. Grunt to nie zapomnieć, że do dworca idzie się po prostu w dół – prędzej czy później dotrzemy gdzie trzeba.
A Hachiko to słynny pies rasy akita, który przez 10 lat czekał na swojego pana na dworcu w Shibuyi. Pan jednak umarł i nigdy nie wrócił. Tokijczycy postawili Hachiko jeden pomnik, potem w ramach drugowojennej gorączki przetopili go na bomby, a gdy im przeszło, zbudowali jeszcze jeden. Dziś to nazwa jednego z wyjść ze stacji oraz punkt zbiórek znajomych.
14. Zagrać w pachinko
Nie, nie wydałem na pachinko fortuny. Wolałem patrzeć, jak grają inni i ukradkiem pstrykać zdjęcia, bo oficjalnie nie wolno. Spadające z góry kulki przypominają nieco pionowego flippera, ale głębia jest tu większa, niż wydaje się na początku – nie brakuje różnych trybów, również ukrytych, a na maszynach nowego typu wyświetla się wideo, podobnie jak w przypadku flipperów opowiadając historię.
Zakaz hazardu w Japonii jest jeszcze bardziej absurdalny niż w Polsce i zakazuje gry na pieniądze. Gracze nie mogą więc odebrać nagrody pieniężnej od razu. W lokalu wymieniają kulki na jakiś fant i dopiero ten fant, już poza lokalem, zamieniają na pieniądze.
15. Pojechać do Nikko
Nie, nie ma tam żadnych nerdowskich atrakcji. Ale jeśli lubisz klimat feudalnej Japonii, pagody, świątynie, samurajów i miecze – czyli na przykład uwielbiasz Onimushę, Tenchu lub Nobunaga’s Ambition – to warto oddać hołd Ieiasu Tokugawie, jednemu z najważniejszych shogunów w historii Japonii. A potem powdychać świeże, górskie powietrze, popatrzeć na świątynie, które znamy z Czarodziejki z Księżyca, zachwycić się trzema wspaniałymi wodospadami i zobaczyć posążki, które mijaliśmy w Personie.
16. Pospacerować wokół Pałacu Cesarskiego
Nie tylko dlatego, że to piękny, wielki ogród i można odpocząć od miejskiego zgiełku. Nie tylko dlatego, że niedaleko kryje się muzeum nauki, którego wprawdzie nie warto zwiedzać bez znajomości języka japońskiego (o czym komunikat lojalnie ostrzega). Zatem dlaczego? Dlatego!
Oczywiście miałem świadomość, że Budokan, w którym odbywają się zawody sztuk walki, to prawdopodobnie ten sam Budokan, co w nazwie gry na Commodore 64. Ale mieć potwierdzenie tego faktu przed sobą i zdać sobie sprawę, że oto jest się w mitycznym miejscu, które lata temu męczyło się u kumpla na C-64, to jedna z tych magicznych chwil w życiu.
17. Wybrać się do muzeum historii Japonii
Znajduje się przy słynnej świątyni Yasakuni. W Polsce o Japonii słyszymy co najwyżej wtedy, gdy żona premiera założy złą sukienkę na wizytę pary cesarskiej lub wtedy, gdy japoński premier odwiedza właśnie Yasakuni Jinja – chram shintoistyczny upamiętniający zabitych japońskich żołnierzy. Niestety, zbrodniarzy wojennych też, co co roku oburza Chiny i Koreę.
W muzeum można zresztą odnieść wrażenie, że do niechlubnej przeszłości Japończycy przyznają się z niechęcią. Zabici misjonarze w latach izolacji? No, może się zdarzyli. Militaryzacja w celu podboju sąsiadów? Skąd, zbroiliśmy się, bo inni zaczęli nam się panoszyć po morzach. Nie znalazłem – ale może dlatego, że opisów przy mniej chlubnych eksponatach nie przetłumaczono na angielski – wzmianek o torturach, jakie Japończycy urządzali Chińczykom.
Ale muzeum warto odwiedzić, by Japończyków lepiej poznać. I dowiedzieć, skąd wzięło się umiłowanie do mieczy i co właściwie noszą na sobie ci wszyscy samurajscy bossowie w grach.
O, a ten pan być może zainspirował twórców BioShocka. Miał podkładać bomby pod statkami, ale strój nie wyszedł poza fazę projektu.
18. Odwiedzić Muzeum Ghibli
Jedyna rzecz, która mi w Tokio nie wyszła. Bilety trzeba kupić odpowiednio wcześniej lub spróbować z użyciem automatów w sklepach Dawson już w Tokio. Spróbowałem tej drugiej opcji, napotykając na częsty feler urządzeń w tej części świata – nawet po wybraniu języka angielskiego i tak część ważnych informacji wyświetlają po japońsku. Ale bilet kupiłem. Niestety, dopiero na miejscu zorientowałem się, że na kolejny miesiąc. A że Muzeum akurat poddawano renowacji, pozostało mi obejść najpierw budynek, a potem się smakiem. Z relacji znajomych wynika, że zdecydowanie warto to miejsce odwiedzić i wcale nie trzeba być wielkim fanem Spirited Away czy Księżniczki Mononoke. Ale warto pomyśleć o bilecie zawczasu.
19. Zajrzeć na Roppongi Hills
To nowe centrum miejskie Tokio, a przynajmniej tak zwykło się je określać, bo mimo wszystko czuć, że jest świeże, a tkanka miejska jeszcze niezbyt naturalna. Ze szczytu 54-piętrowej Wieży Mori można podziwiać panoramę miasta, niżej swoje biura mają między innymi Google, Ferrari, Konami i The Pokemon Company.
Warto do Roppongi zajrzeć również dla ciekawych wystaw. Ja natknąłem się na dwie świetne – Naruto Exhibition i Star Wars Visions, na którym wystawiono inspirowane gwiezdną sagą dzieła artystów wybrane przez samego George’a Lucasa. Od lipca do września trwa zaś Art of Gundam. Sztuka i nerdoza? W Japonii nikogo to nie dziwi.
—
A nie wspomniałem o Maid Cafe z kelnerkami żywcem wyjętymi z mokrych snów niejednego nerda, knajpie w stylu Silent Hill, Robot Restaurant w Kabukicho, którą to dzielnicę powinni odwiedzić fani gry Yakuza, noclegu w hotelu kapsułowym, podróży shinkansenem i pewnie wielu innych atrakcjach, które warto w Tokio przeżyć. Trzeba będzie tam wrócić po tekst w wersji 2.0 🙂
Marcin Kosman
Czytaj także: 29 rzeczy, którymi zaskoczyła mnie Japonia
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!