Rogue One wylądował i – jak mawiał klasyk – opinie są podzielone. Linia demarkacyjna przebiega wzdłuż sentymentu do Epizodu VII. Komu podobało się Przebudzenie Mocy – może nie polubić Rogue One. I w drugą stronę, kogo rok temu J.J. Abrams rozczarował swoim odtwórczym, pozbawionym pomysłów odkurzeniem Gwiezdnej Sagi, Łotra 1 ma spore szanse polubić. Jak być może pamiętacie, mnie zeszłoroczny remake nie zachwycił, a świeżo po seansie Rogue One stwierdzam, że to najlepsze co przydarzyło się temu uniwersum od czasu Epizodu III (tak, bardzo lubię, możecie biczować, też lubię).
Rogue One jest antytezą tego, czym są Gwiezdne Wojny. Już ten fakt pokazuje, jak wiele Disney ryzykował.
Rebelianci? Niekoniecznie dobrzy, nawet ci z pierwszego szeregu to cyniczni egzekutorzy powiedzenia o celu uświęcającym środki. Do tej pory Star Warsy kazały nam ślepo wierzyć w Dobrą Stronę Mocy, a jak ktoś parał się przemytem, to na pewno nie broni, tylko szczepionek na Odrę i zabawek dla sierot.
Wesoła ekipa? Skąd, ci z Rogue One nie pałają do siebie sympatią, nie ufają sobie, a nawet gdy zaczynają, nie zamienia się to w buddy movie, lecz pozostaje opowieścią o koniecznej współpracy dla wyższego dobra.
Celne one-linery? Mało tu miejsca na humor, ten stonowany reprezentuje nowy robot, który bije na głowę wszystkie zmechanizowane jednostki, które przewinęły się przez uniwersum przez ostatnie 40 lat. Tak, szczerze nie znoszę C3PO i R2D2, symboli infantylizmu pierwszej trylogii.
To najchłodniejsze, najbardziej mroczne, posępne i ponure Gwiezdne Wojny. Imperium Kontratakuje to przy Rogue One wieczór z Gumisiami. To również film rozwijający się najwolniej, co pewnie zrazi osoby przyzwyczajone do tempa kina Nowej Przygody. Mnie ujął poziom szczegółowego wyłożenia szczegółów planu i tego, co dzieje się na ekranie – kilka scen można było spokojnie wyciąć.
Fan service utrzymano na minimalnym poziomie. Jest ich tyle, ile być powinno – a serduszko drga, gdy dzięki komputerowej technologii na ekranie pojawiają się ci, którzy w inny sposób pojawić się nie mogli.
Nie jestem fanem prequeli, bo to filmy zazwyczaj niepotrzebne, nierozwijające uniwersum, lecz co najwyżej dopowiadające to, co wcześniej ominięto, uznając za zbędne. Zdania nie zmieniam, choć doceniam szczególną cechę filmów poprzedzających główny korpus serii. Tutaj Rogue One zbliża się do Metal Gear Solid V: The Phantom Pain, czyli bezpośredniego prequela sagi z Solid Snake’iem.
Metal Gear i Metal Gear 2, pierwsze skradankowe przygody od Hideo Kojimy, posiadały klasyczny dla gier z lat 80. ciąg przyczynowo-skutkowy „zabili go i uciekł”. W pierwszej części zabijaliśmy Big Bossa, w drugiej wracała – nic takiego, powroty głównych badguyów to standard również i dzisiaj, a komitetowi powracającemu co rusz zza grobu dumnie przewodzi Wesker z Resident Evil.
A jednak zupełnie niespodziewanie – jak pisałem niedawno – Phantom Pain rzuca na tę sprawę nowe światło. [Jeśli nie graliście – do końca akapitu są SPOILERY] Choć nikt tego od Kojimy nie oczekiwał, ten sednem swojego ostatniego MGS-a uczynił wyjaśnienie, kim właściwie mógł być Big Boss z Metal Geara, a z kim z Metal Geara 2. Przy kilku większych i bardziej dokuczających lukach uniwersum, ten postanowił skupić się na tej, sprawiając, że gry sprzed 30 lat zyskały nowy wymiar.
I dokładnie to samo robi Rogue One, wyjaśniając jedną z największych głupot w Nowej Nadziei i w ogóle całych Star Warsów. Właśnie przestała być głupotą. Niezwykle sprawne wydobycie fundamentów spod wielkiej rezydencji i położenie nowych.
Oczywiście nie wszystko w filmie jest idealne, zwłaszcza Felicity Jones nie pasuje do roli i gra słabiutko. Niemniej jednak Rogue One dostaje ode mnie dużą okejkę, również za finałową batalię, deklasującą skalą ten skromny balet na końcu Przebudzenia Mocy.
PS A tak naprawdę wszyscy wiemy, że plany Gwiazdy Śmierci wykradł ponad 20 lat temu Kyle Katarn w Dark Forces.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!