Nie wiem, czemu tak długo odwlekałem seans „La La Land”, skoro „Whiplash”, poprzedni film Damiena Chazelle’a, pochłonął mnie w tak ogromnym stopniu. Może bałem się konwencji musicalu, może bałem się tego, że Chazelle dał się porwać hollywoodowi i dał sobie stępić pazur w opowiadaniu historii przez muzykę i przedłużane w nieskończoność ujęcia frenetycznej pasji.
Wreszcie obejrzałem… i nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Bo to, co Chazelle tworzy, rezonuje ze mną aż za mocno. Pierwszy raz w życiu dopadła mnie filmowa depresja. Pewnie niektórzy z Was to znają. Oglądacie film i potem nie możecie się pozbierać. Przez kolejne dni czytacie i oglądacie w internecie wszystko na jego temat. Dziesięć razy dziennie słuchacie ścieżki dźwiękowej. Czytacie analizy i opinie innych. Guglacie nazwę „La La Land” z furą innych słów. Ale nie robicie tego na wesoło i z pasją, jak po seansie „Avengers: Infinity War”. Na smutno, bo film zrobił w Was dziurę, którą próbujecie zakopać. I wpędzacie się w jeszcze większą depresję.
Znam opinie i recenzje „La La Land”. Strzelam, że śmiejecie się pod nosem czytając powyższy akapit. Bo ten film zazwyczaj poprawia humor. Też tego oczekiwałem. Skończyło się inaczej.
A wszystko zaczęło się od zakończenia. Ależ mnie zdenerwowało.
Uwaga, bo od razu będą spoilery.
Żeby nie było – to fantastyczne zakończenie. Jest perfekcyjne. Nie mogę przestać o nim myśleć. Nadaje kontekst całemu filmowi. To, co przy zwykłym happy endzie nie miałoby znaczenia i pozwoliłoby zapomnieć o kolejnym muzycznym romansidle na drugi dzień, zmieniło kompletnie cały film. Dopisało sens każdej scenie i każdej piosence.
Znacie to uczucie. Oglądacie film lub gracie w grę i w sumie OK, ale bez szału. I nagle dzieje się coś, co rozpala w Was miłość do całości. Nucicie pod nosem utwór, którego nie byliście w stanie zapamiętać za pierwszym razem. Płaczecie na scenach, które za pierwszym razem oglądaliście z obojętnością. To ta niezwykła, niepowtarzalna rola zakończenia.
Ale to w „La La Land” i tam mnie zdenerwowało niemożebnie.
Bo jak tak można? Mia, czyli Emma Stone, i Sebastian, czyli Ryan Gosling, spotykają się ten ostatni raz, przed oczami wyświetla nam się projekcja idealnej miłości – w duchu dawnych musicali, gdzie zazwyczaj wszystko kończyło się dobrze, z tym technicolorowym przepychem dekoracji – i urywa się. Wracamy do rzeczywistości. Nie wpadają sobie w ramiona. Sami wybrali życie bez siebie i się z tym pogodzili.
Jak można poświęcić miłość w imię spełnienia zawodowego? Zaraz mnie tu zakrzyczycie – w porządku, pewnie się da, każdy ma swoje życiowe priorytety. Ale takie filmy ogląda się dla ukojenia. Dla miłych 2 godzin i szczęścia na ekranie, którego okruch weźmiemy ze sobą do pracy kolejnego dnia. Musicale zwykły kończyć się inaczej. Nie wszystkie, bo przecież „Parasolki z Cherbourga” niosą podobny ładunek życiowych wyborów, w końcu to ten film inspirował Chazelle’a. Ale jednak większość.
A tutaj figa.
Miłość potraktowana instrumentalnie. Jako środek do zdobywania kolejnych celów.
Siedziało to we mnie na tyle mocno, że zacząłem sobie racjonalizować i doszedłem do paru wniosków. Przede wszystkim do takiego, że to wcale nie była miłość.
Po pierwsze, czy po roku można już mówić o miłości, czy to wciąż jeszcze tylko zauroczenie?
Po drugie, miłość to dzielenie i szanowanie pasji. Mia nie przepada za jazzem. Sebastian ani razu widział, jak Mia gra.
Po trzecie, miłość to przezwyciężanie problemów. Mia nie chce jechać z Sebastianem w tournee z Jasiem Legendą i jego plastikowym zespołem. Sebastian nie chce jechać z Mią do Paryża. A przecież sam podkreśla, jak świetny jazz tam grają. Nie na tyle świetny, by spędzić czas z ukochaną.
Po czwarte, oboje są wręcz agresywni w realizowaniu celów partnera. Mia jest zła, gdy Sebastian godzi się z graniem mniej ambitnej muzyki. Sebastian ciągnie ją siłą na przesłuchanie.
Po piąte, po 5 latach Mia ma już kilkuletnie dziecko i męża. Szybko poszło, co? Najwyraźniej wraz z kalifornijskim lowelasem nawet nie próbowali stworzyć związku na odległość. Nie zechciała też wesprzeć Sebastiana finansowo w dążeniach do realizacji jego marzenia, gdy już zaczęła być gwiazdą największego formatu. Nie ma pojęcia, że otworzył klub.
Więc to nie jest tak, że po drodze nie było tropów podpowiadających, czego się spodziewać. Było ich aż nadto.
Ale wciąż.
Tylko czy epilog sugeruje, że faktycznie są szczęśliwi? Jeśli któreś z nich jest, to Mia. Reżyser zadbał o to, byśmy nie zauważyli na jej twarzy nuty żalu. Patrzy z miłością na męża i nie żałuje, że nie jest już z Sebastianem. Nie do końca go rozumiała. Przy obiedzie (zwróćcie uwagę na reżyserski trik w tej scenie – jedynej, gdy bohaterowie są obecni w kadrze indywidualnie, nie razem, co podkreśla, jak się od siebie oddalili) ma do niego pretensje, że porzucił marzenia. Nie próbuje nawet zrozumieć, że zrobił to w konkretnym celu. By zebrać pieniądze na spełnienie marzenia.
Widzimy to w alternatywnym biegu wydarzeń. To jej wizja tego, co mogłoby się stać, gdyby Sebastian wkomponował się w jej marzenie. Przeniósł się do Paryża i wspierał. I tak, ona zawsze będzie go kochać, tak jak zapewniała. Bo bez niego nie byłoby tego co dalej. On ją pewnie też. Ale mam wrażenie, że bardziej prawdziwie.
Zresztą z wcześniejszych wersji scenariusza (tak, czytałem je, odwaliło mi aż tak bardzo) wynika, że to głównie film o dążeniach Mii wspieranej przez Sebastiana, który wcześniej był właścicielem sklepu.
Chazelle już w „Whiplash” przemycił fragment swojej autobiografii – zalążka kariery perkusisty dręczonego przez wymagającego nauczyciela. Nie wiem, czy z „La La Land” jest podobnie, ale kto wie – Chazelle wziął rozwód w 2014 roku, a film pragnął zrealizować od 2010. No dobra, może po prostu się sobą zmęczyli, a że zbiegło się to z sukcesami…
A nienawidzę zakończenia również dlatego, że pomija pewną prawdę. Że spełnienie marzenia jest zawsze tylko krokiem do kolejnego. I trudno się nasycić sukcesem, bo już chce się gnać do kolejnego. Cała radość w gonieniu króliczka. Zawsze lepiej mieć coś na horyzoncie, niż pod ręką (tak, wolę kanarka od wróbka). Dlatego lepiej dążyć pod rękę z kimś, a nie poświęcać tego kogoś na ołtarzu ambicji, które szybko się zmienią.
Następna recenzja nieprędko, przede mną jeszcze kilkadziesiąt seansów „La La Land”.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!