Podsumowanie najlepszych gier roku w połowie lutego to już nowa świecka tradycja tego bloga, tak jak i świecką tradycją (już nie taką nową) jest jeden wpis rocznie. Pozwala mi się oszukiwać, że wciąż tego miejsca w sieci potrzebuję, ale tak naprawdę jestem sentymentalny i szkoda byłoby mi się go pozbywać. I jak zwykle obiecuję sobie, że wpisów będzie więcej, ale życie jest, jakie jest. Tyle dobrego, że uda się wreszcie zamknąć rok 2024!
Ostatnio było tu aż trzynaście gier. Tym razem wróciłem do top 10, bo selekcja to jednak podstawa takich zestawień. Ale powiem Wam w zaufaniu, że tuż za czołową dziesiątką znalazły się Animal Well i Black Myth. Szkoda mi zwłaszcza pierwszego tytułu, bo to świeża metroidvania, co już brzmi jak oksymoron i jest jedną z kluczowych zalet tego tytułu. Koniecznie sprawdźcie, jeśli w metroidvanii przeszkadza Wam walka i zbyt częste gubienie się w gąszczu labiryntów.
A by tradycji stało się zadość, najpierw najlepsza dziesiątka gier, w które w 2024 roku nie zagrałem. Ale prędzej czy później kilka z nich przynajmniej sprawdzę.
1. Unicorn Overlord
2. Lorelei and the Laser Eyes
3. Indika
4. Stellar Blade
5. UFO 50
6. Pacific Drive
7. No Case Should Remain Unsolved
8. The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom
9. Tactical Breach Wizards
10. Another Crab’s Treasure
A teraz już właściwe mięso – moje najlepsze gry 2024 roku:
10. Astro Bot
Dla niektórych GOTY, ale bez przesady – to piękna, grywalna gra, ale w kategorii platformówek nie ma nowego, własnego głosu, lecz niezwykle zręcznie wykorzystuje najlepsze rozwiązania z historii gatunku. Jest świetnie przemyślana, zaprojektowana, brzmi i wygląda cudownie. Wspaniale dostać takiego platformera w 2024 roku.
9. Helldivers 2
Gra wyskoczyła jak diabeł z pudełka. W jedynkę pograłem całkiem sporo, ale skok wizualny między nią a dwójką był mniej więcej taki, jak między 16 a 32 bitami. I co ważne, w pełnym trójwymiarze idea naparzania się z kosmitami sprawdziła się idealnie, odwzorowując klimat pola bitwy lepiej niż niejeden Battlefield czy Call of Duty. Gra stała się poniekąd ofiarą własnego sukcesu, bo tłum ludzi spodziewał się regularnych aktualizacji, na co wydawca nie był gotowy, ale i tak jest to aktualnie marka, na której warto budować.
8. Deep Rock Galactic: Survivor
Jeden z wielu klonów Vampire Survivors, ale w moim przypadku klon, który przykuł do ekranu najmocniej. Zabawna sprawa, bo nie wiedząc o nadchodzącym Survivorze, 2 dni przed jego premierą kupiłem Deep Rock Galactic, świetnego drużynowego FPS-a o wydobywaniu rudy z kopalni. A tutaj nagle prosta strzelanka w dopiero co poznanym uniwersum… która rozbiła bank, z miejsca prześcigając swojego starszego kuzyna w liczbie graczy. Survivor potrafi uzależnić, choć pozornie to dość prosta, obliczana na liczne podejścia gra.
7. Call of Duty: Black Ops 6
Najlepsza singlowa kampania w Call of Duty od lat. Czego w niej nie ma! I trochę otwartego świata, i zombiaki, i James Bond. A do tego wreszcie interesujący bohaterowie i ciekawa, nieprzesadzona intryga. Tryb zombie mnie nie zachwycił, a multi sprawdziłem dla świętego spokoju, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma w nim nic szczególnie odkrywczego, ale singielek wystarczy, by docenić zeszłoroczną edycję.
6. Indiana Jones i Wielki Krąg
Wystarczyło zrobić „Uncharted, ale to Indiana Jones” i by wystarczyło, ale Machine Games było zbyt ambitne i dostarczyło przygodówkę akcji TPP, której bliżej do Dishonored niż do przygód Nathana Drake’a. Świetne zaprojektowane mapy to podstawa frajdy z eksploracji, łamigłówki przywołują czasy Thiefa, zaś potraktowanie walki jako ostateczności było dobrym ruchem. A Troy Baker mówiący głosem Indiany Jonesa był tak dobrym Harrisonem Fordem, że aż pochwalił go sam Harrison Ford, co w naszym uniwersum może się równać tylko ze zdobyciem ośmiotysięcznika.
5. Marvel Rivals
Moje nowe uzależnienie. PvP z bohaterami Marvela, w którym kluczowy był precyzyjny design i wydajność – tu wszystko wczytuje się w ułamku sekundy, na konsolach śmiga w płynnych 60 klatkach na sekundę, a przy tym całkiem sporo rzeczy (poza rywalami) da się zniszczyć. No i każdy instynktownie wie, do czego dany heros jest zdolny, więc rozkminianie umiejętności bohaterów jest tu znacznie skrócone. Na dodatek sprytna konstrukcja meczów rankingowych sprawia, że nawet wygrywanie mniej niż 50% meczów pozwala nam sukcesywnie piąć się w górę po kolejnych rangach.
4. Silent Hill 2
Remake od polskiego Bloober Team zrobił to, co wydawało się niemożliwe – przekonał do siebie wyznawców oryginału, co jest zadaniem równie trudnym co… niech będzie, że zdobycie komplementu od Harrisona Forda. Ale w mojej opinii ważniejsze od uwspółcześnienia idei oryginału jest własny wkład. To, co dodano w celu rozciągnięcia gameplayu, nie wydaje się wciśnięte na siłę, lecz idealnie współgra z pierwowzorem, zaś drobne niuanse typu ubrania bohaterów dodają tylko kolejne elementy do interpretacji tego, co dzieje się w Cichym Wzgórzu. Kapitalna robota.
3. Metaphor: ReFantazio
Twórcy Persony wskoczyli do klimatu średniowiecznego fantasy i choć z jednej strony dylematy jakichś tam króli są bardziej odległe od rozkmin japońskich uczniów, to zrównoważono to w innych miejscach – kapitalnie rozwiązanym systemem ról oraz konstrukcją labiryntów, która nie nudzi tak jak w P4 czy P5. Najmocniej świeci zwłaszcza ten pierwszy element, mocno zachęcający do różnych prób i testów, a przy tym niepozwalający przywiązywać się do jednej kombinacji. Metaphor to również dziesiątki godzin podziwiania osobliwego świata.
2. Balatro
Dzieło szatana. Hasło „poker, ale roguelike” brzmi nieźle, ale to twórcze rozwinięcie tego pomysłu jest tym, czym Balatro podbiło świat. Klasyczne „jeszcze jedna runda i idę spać”. I choć z czasem losowy element może irytować, bo finalnie mniej o skilla tu chodzi, ale o sprzyjającą fortunę, to i tak jest to najlepsza niezależna rzecz, jaką dostaliśmy w 2024 roku.
1. Final Fantasy VII Rebirth
Final Fantasy VII Remake, czyli pierwsza część ambitnej trylogii remake’ów oryginalnego FFVII, zostało moją grą roku 2020, więc czy teraz mogło być inaczej? Owszem, mogło. Bo obaw było sporo – Rebirth miało oferować otwarty świat (a w tym zakresie ostatnim Finalom, od XIII po XVI, nie szło za dobrze), a przy tym wyjaśniać fabularne udziwnienia względem pierwowzoru (co po części robi, ale dość zwięźle i tylko pod koniec) i przywrócić przynajmniej część oryginalnych minigier. Co do tego ostatniego, rzeczywistość przeskoczyła oczekiwania, bo minigier jest więcej, niż można było się spodziewać, a finalowa wariacja na temat Rocket League to już totalne szaleństwo. Nie wiem, kiedy i w jaki sposób Square Enix upakowało tu tyle zawartości. By jednak nie pominąć najważniejszego – choć Rebirth ma swoje gorsze momenty (zazwyczaj te, które oryginałowi z różnych powodów uchodziły płazem), to wciąż jest piękną opowieścią z kapitalnym systemem walki.
Wspaniały to był rok, nie zapomnę go nigdy (serio!). Do zobaczenia, mam nadzieję, za rok.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!