Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Strażnicy Galaktyki Vol. 3, czyli MCU wciąż z duszą

Strażnicy Galaktyki: Volume 3 wpadli z impetem do kin i – spojler – chwycili mnie za serducho. Ten film jest jak butelka coli, do której James Gunn wrzucił garść mentosów, zamknął, jeszcze szalony potrząsnął, a widz w kinie otwiera tę butelkę i przez 2,5 godziny siedzi w brązowej kaskadzie, zawartość nie chce się skończyć, a tu jeszcze ktoś rzuca w niego dodatkowymi mentosami i wylewa kolejne litry lepkiego napoju. Wpakowano tu tyle szalonych pomysłów, że aż wyobrażam sobie ekipę twórców przestawiających wajchę do poziomu z napisem „widz wytrzyma”. I widz siedzi uraczony, oglądając co rusz nowe postaci, rasy, układy rządzące galaktyką.

To jednak nie tylko film o galaktycznych wariactwach. To przede wszystkim opowieść o tym, kim jesteśmy w głębi duszy, a kim według innych powinniśmy być. To film o dokopywaniu się do własnej tożsamości. I nie chodzi tylko o Rocketa, który w tym filmie zgarnął więcej światła reflektorów niż Peter Quill. To dotyczy praktycznie wszystkich Strażników. Być może nie da się już opowiedzieć w tym kontekście nic bardziej ujmującego, dlatego grupa w swoim żelaznym składzie już pewnie do nas nie wróci.

James Gunn ma dość prostą paletę środków, ale kupuję jego bajer tak, jak wtedy, gdy jako 5-latek kupowałem pokazy iluzjonistów. Bohater idzie w slo-mo, odpala się pioseneczka z lat 80. – pięknie. Na ekranie napięta sytuacja, ale jakiś dialog lub gag rozładowuje ją tak, że zęby zgrzytają – super. Ten styl trzeba lubić, tak jak trzeba lubić oblewanie colą. Ale to pierwsi Strażnicy sprawili, że ostatecznie polubiłem MCU i stałem się maniakiem komiksowych Strażników, zaś trzecia odsłona choć na moment przywraca wiarę, że może jednak bieżąca faza MCU nie jest aż tak jałowa. Chociaż w to, że Multiverse Saga przebije Infinite Sagę, przestałem wierzyć już dawno temu.

Pięknie w grupę wkomponowała się Nebula, mamy więcej Cosmo, pięknie gra na osi Mantis-Drax. No i wreszcie pojawia się Warlock, który niestety okazuje się najsłabszym elementem filmu. Z dwóch powodów. Po pierwsze, to zupełnie inny Warlock niż ten komiksowy – potężny byt kosmiczny z rysem osoby boskiej i z piętnem odciskanym na całej galaktyce. MCU ma problemy z poważnymi postaciami (ale jeśli spojrzeć na filmowe DC, to faktycznie lepiej zawczasu powyjmować kije z tyłków), ale robienie z Warlocka przygłupa-mamisynka to już dla mnie za dużo. Nawet biorąc pod uwagę, że również wbrew komiksowym pierwowzorom Star-Lord jest u Gunna zakompleksionym lowelasem, a Drax zwyczajnym przygłupem. Swoje zrobiły tutaj zapewne problemy samego Gunna, który w związku z dokopaniem się do starych internetowych, kontrowersyjnych wpisów został przez Disneya czasowo scancelowany, a gdy po czasowym romansie z DC wspaniałomyślnie przywrócono go na łono MCU, było już za późno, by zrobić z Warlocka kogoś więcej niż kosmicznego cudaka. No i kurde, jak się obsadza w jakiejś roli Willa Poultera, to nie po to, by odgrywał rolę gwiezdnego Chrystusa.

Po drugie zaś, Warlock jest w tym filmie niemal zbyteczny, jest którymś tam mentosem, bez którego efekt erupcji by się nie zmniejszył.

James Gunn do Strażników już nie wróci, bo bycie szychą w DC Studios uwiąże go tam na dobre. Niech mu się wiedzie, ale z gromady niezniszczalnych, ultrasilnych koksów w pelerynach, jakich mnóstwo w pierwszym szeregu DC, może nie ulepić tak kruchej sieci zależności jak między niedoskonałymi, nieodpornymi, wrażliwymi Strażnikami. A MCU pod zarządzanie już nie otrzyma.

Można narzekać, że retrospekcje spowalniają tempo akcji, że spod tylu grzybów ledwo widać barszcz, że filmowi zdarza się balansować na cienkiej granicy wzruszenia i zgrzytania zębami. Ale oferuje emocje, który w filmowym uniwersum Marvela od dłuższego czasu nie było, a od czasu Endgame udało się je wywołać bodaj tylko trzeciemu Spider-Manowi.

No, James, to teraz spróbuj z trykociarzami!

Komentarze

Dodaj komentarz

Bądź pierwszy!

Powiadom o
avatar
wpDiscuz