(Tak, w tekście SĄ SPOJLERY Z PRZEBUDZENIA MOCY)
Karty na stół. Nie jestem fanem filmowych „Gwiezdnych wojen”. Jestem za to fanem uniwersum i bardziej od filmów podobają mi się wybrane gry i książki. Trylogia Thrawna czy Star Wars: Knights of the Old Republic to najlepsze, co mogło się zdarzyć tej marce. I nawet niespecjalnie przejmuję się faktem, że dziś są pomijalną częścią uniwersum.
Oczywiście nie byłoby tych cudów, gdyby nie George Lucas i jego filmy, w chwili premiery rewolucyjne nie tylko dla space opery, ale i całego kina. Doceniam ten fakt nawet mimo tego, że dziś oryginalna trylogia to filmy niekonsekwentne, uproszczone i miejscami zwyczajnie głupawe.
Tak, wiem, że to podejście niepopularne i w komentarzach zaraz mi się oberwie, bo „ręka podniesiona na Star Warsy to ręka podniesiona na fana”. Ale powiem nawet więcej – daleko mi do potępiania późniejszej trylogii. Ba – Jar Jar Binks nie denerwuje mnie bardziej od irytującego C3PO, a Zemsta Sithów to jedyne filmowe Star Warsy, które budzą we mnie emocje. Przemiana Anakina w Lorda Vadera to jedyny wiarygodny i sensowny proces rozwoju bohatera na przestrzeni wszystkich filmów. Bo przecież nie Luke, który śmierci swojego wujostwa nie poświęca choćby sekundy refleksji, a potem staje się wojownikiem w trakcie krótkiej podróży, albo Leia, która w minutę zapomina o zniszczeniu rodzinnego Alderaanu przez Gwiazdę Śmierci.
Powód mojej emocjonalnej obojętności względem klasyki jest dość oczywisty – nie wychowałem się na „Gwiezdnych wojnach”. Obejrzałem je późno, pod koniec podstawówki, dopiero za sprawą odświeżonej kinowej wersji. Nie miałem kaset VHS. W moim otoczeniu o Star Warsach się nie mówiło i Star Warsów się nie oglądało. Załapałem się chyba na każdą szajbę dzieciaków z lat 80. i 90., od komiksów TM-Semic, przez Tsubasę, po filmy ze Schwarzennegerem, Stallone’em i Van Damme’em, ale akurat na Star Warsy nie. A to przecież one, w przeciwieństwie do wymienionych obiektów kultu, osiągnęły globalną, ponadczasową popularność. W żadnej szarej komórce nie zapisał mi się sentymentalizm bądź dziecięcy idealizm, z jakim zwykło dziś traktować się tamte seanse.
Ale nie dziwię się, że wymienione argumenty do fanów nie trafiają – zresztą pewnie będzie widać pod tym tekstem, po jakie środki potrafią sięgnąć, gdy ktoś wyraża się o Star Warsach w sposób inny niż pochwalny. Jeden z kolegów napisał po którymś z kilku seansów „Przebudzenia Mocy”, na których był: „Film robi się coraz lepszy, a błędów już prawie nie widać”. Dokładnie tak działa miłość do tej marki. Kolejne seanse ładnie wypłukują ewentualne niedociągnięcia.
Mimo tego na „Przebudzeniu mocy” nawet ja miałem ciarki zadziwiająco często. Stare motywy odświeżono ze smakiem, nie przesadzono z mitologizacją bohaterów. Nawet przy chłodzie do Star Warsów, trudno mi nie mieć do nich słabości przynajmniej chwilami.
„Przebudzenie mocy” jest szalenie zręczne. Dobrze wyważone, pięknie nakręcone, bez przegiętych efektów specjalnych. Rey – fenomenalna. „Skywalker w spódnicy”, w przeciwieństwie do swojego domniemanego ojca, potrafi pokazać na ekranie coś więcej niż gładką buzię. Poe Dameron – doskonały. Han Solo – w zaskakująco dobrej formie (chyba nawet lepszej niż w ostatnim Indianie Jonesie), nawet jeśli Harrison Ford nigdy nie podzielał kultu swojej postaci wśród fanów i pewnie głównie dlatego musiała ona umrzeć (a nawet jeśli nie, to skoro przepołowiony Darth Maul wrócił do życia w kanonicznym świecie SW, to i Hanowi się uda).
Film ma kilka wad, w tym jedną ogromną. Nie mam tu na myśli nosa Kylo Rena, choć faktycznie trudno o coś większego (ale są jeszcze uszy…). To ciekawie napisana postać, do tego również fenomenalnie wyglądająca, ale tylko do momentu zdjęcia hełmu. Aparycja chłopaka wystawionego przez dziewczynę na studniówce jest spóźniona o jakieś 10 lat. Bo litości – czy grozę ma budzić ktoś taki?
A przecież jest jeszcze nowy Jar Jar, czyli Finn, który zapewne niebawem doczeka się na YouTubie wysypu filmów pt. „10h sapiącego Finna”, w których nawet nie trzeba będzie kopiować tych samych scen.
Zgrzyta też Domnhall Gleeson. Jeśli ktoś był w przeszłości Billem Weasleyem i Timem z komedii romantycznej Richarda Curtisa, to nie stanie się nagle złym generałem. Nawet jeśli spełnia najważniejsze kryterium złego charakteru – jest rudy.
Jeśli na powyższym zdjęciu zobaczyliście tylko jednego bohatera z „Przebudzenia mocy”, przypatrzcie się jeszcze raz. A jeśli wciąż widzicie jednego, oddajcie szacunek aktorskiemu kameleonowi, Oscarowi Isaacowi, czyli Poe Dameronowi.
To wszystko jednak drobiazg przy największym zarzucie. Takie uniwersum jak Star Wars zasługuje na nową historię, a nie recykling starej. J.J. Abrams w kopistę bawił się już wcześniej – z „Super 8” zrobił drugie „E.T”, „Lost” to serialowy Juliusz Verne, a „Fringe” to „Z archiwum X” nowej ery – ale teraz, mając do dyspozycji wszystkie zabawki, poszedł po linii najmniejszego oporu i zrobił reedycję „Nowej nadziei”.
Gdy rebelianci stoją przy mapie przyglądając się nowej Gwieździe Śmierci (ależ głupawi ci kosmiczni naziści, nie wpadli jeszcze na to, że pomysł sprawdza się kiepsko?), pomyślałem sobie: „I co, może jeszcze dziki lot nad powierzchnią bazy i strzelanie w światełko?”. 5 minut później lecieli nad powierzchnią bazy i strzelali w światełko. Magia prysła.
Abramsa przy którymś ukłonie w kierunku klasyki najwyraźniej łupnęło w krzyżu i w tym ukłonie dotrwał już do końca, a zamiast kreować nowy świat, konsekwentnie kopiował stary. Jednocześnie całkowicie zrezygnował z kontekstu. W uniwersum minęło 30 lat, a rebelianci wciąż są rebeliantami, a imperium jedynie zmieniło szyld. Kontekst mniej lub bardziej umiejętnie wnoszą książki i komiksy, ale po nie sięgnie może 1 na 200 (a może i 500?) kinowych widzów. Dla nich przez 30 lat nie zmieniło się nic, bo okazuje się, że nawet tu Luke starym zwyczajem Jedi po wyszkoleniu Sitha uciekł gdzie pieprz rośnie, nie biorąc za nic odpowiedzialności. Co się stało po drodze? Kto rządzi światem? Dlaczego rebelia wciąż pozostaje rebelią?
Fani są oczywiście wniebowzięci. Im zazwyczaj niewiele trzeba. Właściwie wystarczył już Harrison Ford mówiący „Chewie, jesteśmy w domu”. Nie dziwię się więc powszechnemu entuzjazmowi po seansie „Przebudzenia mocy” – po 30 latach uniwersum wreszcie doczekało się filmów w starym stylu. To odzew na zasadzie „Nie spierdolił tego, 10/10”. A każde nawiązanie i kopia budzi nieporównywalnie większe emocje od nowego, świeżego elementu. Trudno tego entuzjazmu nie rozumieć, a jednocześnie można było oczekiwać nowego otwarcia zamiast kurczowego trzymania się tego, co wypaliło dawno temu.
We wrażeniach dominuje więc dysonans – fani są w większości zachwyceni. Ci, którzy uniwersum nigdy się specjalnie nie emocjonowali, oceniają raczej chłodno. Nie znam żadnej osoby nie będącej fanem Gwiezdnych wojen, która z seansu wyszłaby zachwycona. I znam bodaj tylko jednego fana, który zachwycony nie wyszedł. Dla mnie „Przebudzenie mocy” to takie 7/10, bo film oglądało się przyjemnie i stanowi dobrą bazę wyjściową do kolejnych odsłon. Abrams już ich nie wyreżyseruje, więc Epizod VIII nie zacznie się od szturmu na bazę w śniegu. Chyba.
To pewnie ostatni tak magiczny moment związany z marką. Taśmociąg Disneya zaraz odrze ją z magii (koniec z czekaniem całe dekady na kolejne odsłony), co jednak nie znaczy, że pozbawi jakości – sądzę, że będzie wręcz przeciwnie. Dziś wręcz trudno uwierzyć, że Lucas tak długo wzbraniał się z filmową ekspansją marki. Star Warsy mają przed sobą kilka lat prosperity, bo jak widać po filmach Marvela, wysoki poziom można utrzymać długo.
Dodaj komentarz
1 Komentarz do "Remaster Nowej Nadziei całkiem OK, a kiedy jakieś naprawdę nowe Star Warsy?"