Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Shenmue – legenda, do której nie chcecie wracać

Za kilka dni na rynku pojawi się Shenmue HD Remaster i wielu z Was potraktuje to jako doskonałą okazję, by zmierzyć się z – nie przesadzam – legendą świata gier. Obawiam się jednak, że po kilku chwilach spędzonych z tą produkcją zaczniecie się pukać w czoło. „Ten niegrywalny badziew klasykiem?”.

Są gry, które starzeją się godnie (renderowane tła, patrz jRPG) i takie, którym data ważności do spożycia kończy się wyjątkowo szybko (FPS-y oparte na polygonach). Im mniej lat dzieli remastera od oryginalnego dzieła, tym lepiej dla obu – dlatego wciąż dobrze gra się w Uncharted czy Burnout Paradise. Bywa, że stary gameplay pięknie broni się w nowej oprawie, co mieliśmy niedawno przy Crashu Bandicoocie, ale i Resident Evil, które mimo wielu przedpotopowych rozwiązań dawało radę nie wbrew, ale dzięki nim.

Remastera dwóch części Shenmue jeszcze nie sprawdzałem, ale wróciłem do oryginału i… cóż, nie powiem, że zabolało, bo mam perk „patrz na gry z lat 90. oczami z lat 90.” na maksymalnym poziomie. Ale jedocześnie mam całkiem dopakowaną empatię i wiem, że wiele osób się od tej gry odbije, niezależnie od zmian, które w niej wprowadzono.

Początek jest obiecujący, bo zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi – do rodzinnego dojo wparowuje świta Lan Di i zabija ojca Ryo, przy okazji kradnąc smocze zwierciadło. Jest zawiązanie akcji.

Co dalej? Klasyczna scena, w której wszystkich bijemy pełnym wachlarzem umiejętności, by finalnie dostać w łeb, doznać amnezji i poświęcić resztę gry na naukę skilli? Może szaleńcza pogoń uliczkami Yamanose, w której dostaniemy vertical slice całej rozgrywki?

Nie, tak zrobiono by dzisiaj.

W rzeczywistości roku 1999, czyli na premierę Shenmue, Ryo budził się w dojo i przez kolejną godzinę (lub krócej, a może i dłużej, w zależności od naszej wytrzymałości) chodził po małych pokoikach domostwa i eksplorował, zmagając się z nieco pokracznym sterowaniem. Eksploracja oznaczała podejście do jednej z wielu szaf i zoom na każdą z wielu szuflad oraz ich otwarcie, co było skrajnie niewygodne. Nie znajdowaliśmy tam wiele ponad kilka dodatkowych ciosów czy kaset z muzyką, ale hej – gracz to zbieracz i nie mógł odpuścić sobie sprawdzenia każdej szafki. Kilkadziesiąt minut z głowy, tempo jakby siadło.

– Dodatkowych ciosów? Znaczy się będziemy się bić? – Tak, ale jeszcze nie teraz.

W końcu wychodzimy z dojo i ruszamy na poszukiwania zabójców ojca. Nie zdradzę zbyt wiele mówiąc, że zaczynamy od wypytywania mieszkańców Yamanose o czarny samochód, którym przybyła ekipa Lan Di, dowiadując się tak druzgocących szczegółów jak to, że opryskał błotem pewną panią. Od niej dowiemy się, ze więcej wie sprzedawca hot-dogów. Od niego dowiemy się, że więcej wiedzą Chińczycy. Od Chińczyków dowiemy się, że więcej wiedzą inni Chińczycy.

Tik-tak, robi się późno, zwłaszcza że miasteczko musieliśmy przebyć w tę i we wtę, szukając tropów. Po zmroku ludzie nie są już tacy chętni do rozmów. Trzeba wracać i rozpocząć poszukiwania kolejnego dnia.

– A kiedy będziemy się bić? – Cóż, w nocy na pewno nie.

Budzimy się, zabieramy kieszonkowe i po kolejnych kursach i kilku Chińczyków później dostajemy cynk o niejakich żeglarzach, pijących po okolicznych barach. Czynią to po zajściu słońca, a jest dopiero ranek. Skipnięcie czasu? Nie w Shenmue. Stój i czekaj, aż się ściemni. Trochę niedzisiejsze, nieprawdaż?

Żeglarze zdążyli zresztą zostań shenmuowym memem:

I wciąż jeszcze nikogo nie uderzyliśmy. A minęło właśnie kilka godzin zabawy.

Remaster będzie wygładzony, z lepszym sterowaniem, dopracowanym interfejsem. Ale gra pozostanie ta sama. Spokojna, przeciągająca się leniwie w słońcu jak kocur na dachu. W dzisiejszych kategoriach ma absolutnie nieakceptowalne tempo, design i akcję.

Pieprzyć dzisiejsze kategorie.

Shenmue zostało pokochane właśnie dzięki temu, co robiło na opak. Bo gdy trzeba było czekać do wieczora, kupowaliśmy sobie colę w maszynie na monety. Albo szliśmy pograć na automatach. Albo podziwialiśmy drobne detale. To było swego czasu najlepiej odwzorowane mikrośrodowisko stworzone na potrzeby gier. Pełne urokliwych drobiazgów, jak Sega Saturn wyciągana spod telewizora w dojo, plakietki z nazwiskami przy drzwiach czy towary na półkach w sklepie. Mieszkańcy żyli swoim trybem życia, do każdego na ulicy mogliśmy sobie zagadać. Była kwiaciarnia, kilka knajp, sklep z rybami. Wszystko to na wskroś orientalne, a weteranom konsolowego gierkowa nie muszę przypominać, jak bardzo łaknęliśmy Japonii na przełomie lat 90. i 00., tego kraju, który dostarczał wyłącznie hity.

Dziś chcemy teleporty, by nie latać przez całą mapę, chcemy skipowania dialogów i opcji retry zamiast save’a sprzed paru godzin. I nie ma tu czego potępiać. Takie są czasy, a ten nasz nie jest z gumy.

Dlatego zachęcam, by mimo wszystko spoglądać na Shenmue przez pryzmat jego epoki. Bo jest jak licealna sympatia. Dziś pomarszczona, nudna i brzydko pachnie jej z buzi. Ale była miss studniówki i wzdychała do niej cała czwarta klasa. I taką milej się pamięta.

– No to kiedy będziemy się bić? – Może po prostu pograj w Yakuzę? 

Ale o Yakuzie kiedy indziej.

Komentarze

Dodaj komentarz

Bądź pierwszy!

Powiadom o
avatar
wpDiscuz