Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Gdy błogosławiona Sega stawiła czoła ciemieżycielowi z Nintendo. Recenzja „Konsolowych wojen”

Opowiem Wam historię. Otóż od zeszłego roku, na raty, czytałem sobie książkę „Console Wars: Sega, Nintendo, and the Battle that Defined a Generation”. O poziomie lektury zaraz. Dawkowałem sobie, bo po pierwsze rodzina, po drugie Destiny, a po trzecie czytanie po godzinie 21 oznacza natychmiastowy sen, starsi ludzie tak mają.

Mam też ja sobie wyobraźcie sobie taki adres mailowy, który sprawdzam rzadko – założony na potrzeby wydawnictwa, jak szumnie nazwałem sobie inicjatywę wydawania książek (czyli całej jednej). Jako że od książki minęły już 2 lata, również i maila zacząłem sprawdzać rzadziej.

No i gdy ostatnio w przypływie rozsądku, a może chwilowym odpływie Alzheimera, sprawdziłem maila, była tam wiadomość od Wydawnictwa SQN z propozycją przetłumaczenia „Console Wars” na polski, tudzież poleceniem kogoś, kto mógłby to zrobić. Z grudnia zeszłego roku. Odpisałem więc po 8 miesiącach, trochę się ze mnie pośmialiśmy, życzyłem powodzenia z premierą. Bo uwielbiam książki o grach, a jeszcze bardziej uwielbiam, gdy ukazują się one po polsku. Zwłaszcza tak interesujące.

Całe szczęście mailowy dyletant w postaci niżej podpisanego nie zatrzymał starań SQN i ksiażka zaraz trafi do sklepów. Lubię we wszystkim widzieć znaki i oczywiście w tym również widzę – bo rozumiecie, czytam sobie coś i w tej samej chwili piszą do mnie w tej właśnie sprawie – ale tu wspomnieniu o znakach poprzestanę. Nie zapoznałem się jeszcze z polską wersją, widzę natomiast, że za tłumaczenie odpowiadał Bartek Czartoryski i jest to zdecydowanie jedna z osób, które do tego zadania nadawały się najlepiej.

Powiem Wam natomiast, dlaczego ta książka jest świetna i dlaczego jednocześnie trzeba ją czytać nie wierząc w żadne słowo.

Otóż „Console Wars”, czy też „Konsolowe wojny”, opowiada o niezwykle fascynującym okresie w historii konsol. Nintendo jest na absolutnym topie i trzęsie światem w posadach za sprawą NES-a. Do monopolu ma wszelkie prawa – właśnie wydobyło granie w Ameryce z niebytu po słynnym krachu roku 1983, gdy podaż wyprzedziła popyt i chwilę później studia zaczęły upadać, firmy produkujące interes zaczęły się zwijać, a przepotężne Atari na zawsze straciło pozycję hegemona. Nintendo za sprawą mądrego marketingu i komunikowania NES-a jako zabawki dla dzieci wprowadziło znów gry pod strzechy. W pewnym momencie NES był w co trzecim amerykańskim domu (komputer w ledwie co czwartym), włączając w to Japonię miał 85-90% rynku.

W tych pięknych, choć niekorzystnych okolicznościach przyrody Tom Kalinske zostaje szefem Sega of America. Gościem był już wcześniej. To on zapewnił drugi oddech firmie Mattel, gdy złamał zasadę wydawania jednej lalki Barbie raz do roku i postawił na różne wersje dla różnych segmentów. W kilka lat roczne wpływy urosły dziesięciokrotnie. Potem zostawił Mattela, będącego domem również dla Hot Wheels, by wstąpić w szeregi rynkowego rywala – Matchboxa. Stamtąd trafił do Segi.

Tom Kalinske i Muhammad Ali na CES (https://twitter.com/ThomasTkalinske/status/739137902223859713)

Na stołku szefa amerykańskiego oddziału walczył nie tylko z Nintendo, ale i japońską centralą, nieco zazdrosną o sukcesy w Ameryce. To on i jego ludzie zmienili oblicze Sonica (pierwotnie zaprojektowanego jako badass z gitarą i ludzką kobietą u boku, zresztą imieniem Madonna), to oni forsowali nieocenzurowane Mortal Kombat, od którego brutalnością w grach zainteresował się amerykański Senat, to oni dążyli do współpracy z Silicon Graphics oraz Sony z myślą o kolejnej platformie. Tak, Sony – w branży lubi się wspominać o tworzeniu jednej konsoli przez Nintendo i Sony (co zakończyło się niepowodzeniem, choć został prototyp), ale nie pamięta o tym, że i Sega rozmawiała z Sony o tym samym. Ostatecznie Sony zostało samo i po premierze PlayStation raczej nie narzekało.

Książka w interesujący sposób zdradza kulisy biznesowych i marketingowych gier. Rynkowa agresywność Segi to kapitalny materiał na opowieść. Gdy Wal-Mart był niechętny wstawianiu Mega-Drive/Genesis do sklepów w swojej sieci, Sega oblepiła wszystkie możliwe miejsca w pobliżu centrali firmy swoimi reklamami. Udało się – Wal-Mart ostatecznie zmienił zdanie. Były agresywne reklamy w telewizji i prasie, piętnujące konkurencję nie tylko za sprawą sławetnego „Sega does what Nintendon’t”, było wiele innych działań, które doprowadziły do tego, że w 1992 roku, po premierze Sonica, to Sega miała 65% amerykańskiego rynku.

Choć rodowód Sonica jest japoński, to Amerykanie w dużej mierze zdecydowali o jego kształcie. I znacznie lepiej go wykorzystali. Sonic the Hedgehog nie dość, że ukazał się w Stanach Zjednoczonych miesiąc przed Japonią, to jeszcze to właśnie tam był dodawany za darmo do konsoli. Zresztą Yuji Naka z dużą częścią swojego zespołu pracował nad kolejnymi odsłonami już w Stanach. Niechęć do japońskiej centrali narastała już wcześniej, bo Naka nie mógł nawet umieścić swojego nazwiska na ekranie po zakończeniu gry. Ale obszedł to, by uhonorować swój zespół. Na czarnym ekranie umieścił listę płac, tyle że litery były również czarne. Takie #pozdrodlakumatych.

Steve Race z Sony, które ostatecznie okazało się zwycięskie w kolejnej generacji – a którego możecie znać z jednego z najlepszych momentów w dziejach E3, zresztą w trakcie pierwszej edycji tej imprezy – powiedział, że drogą do sukcesu Sony było zostawienie japońskiej waginy. Może koniec końców właśnie to było przyczyną klęski Saturna i Dreamcasta. Żal zwłaszcza tego drugiego sprzętu.

I choć książka jest pełna takich smakowitych historii, mam z nią dwa duże problemy. Po pierwsze, autor długimi fragmentami stylizuje ją jak prozę. Bardzo zresztą zręcznie. Każda rozmowa kończy się efektownym finisherem, bohaterowie mają na podorędziu świetne żarte sytuacyjne. Bo, moi drodzy, te rozmowy niekoniecznie się wydarzyły. Autor lojalnie o tym uprzedza w przedmowie. Zabieg jest częściowo udany, bo dzięki niemu przez książkę świetnie się płynie, jednak poddaje w wątpliwość autentyczność wydarzeń. Część się pewnie zgadza, ale która?

– Musisz to oddać Nintendo – mówi jedna z pracownic Kalinske. – Wszystko, czego się dotkną, obraca się w złoto. – Zgadza się – przytaknął Kalinske odwracając się w kierunku ekspresu do kawy. – Musimy więc mieć pewność, że wszystko czego my się dotkniemy, obróci się w srebro. A potem przekonać świat, że srebro jest bardziej wartościowe od złota.

No kaman, w jakiej firmie tak ze sobą rozmawiają?

Drugi problem jest większy. Książka jest bowiem niemal hagiografią Toma Kalinske. Podejmował on wyłącznie dobre decyzje, dla pracowników był najlepszy, gdy coś się Sedze nie udawało, to przez Japończyków. Mam dla Kalinske dużo uznania, zresztą bronią go liczby – to był naprawdę marketingowy wymiatacz, który odwrócił losy 16-bitowego meczu. Ale w pochwałach autor zachodzi naprawdę za daleko. Zwłaszcza że przy okazji obsmarowuje Nintendo, firmę ludzi niekumatych i zachłannych, a już na pewno zacofanych i mało sympatycznych.

Tom Kalinske w 2015 roku (https://twitter.com/ThomasTkalinske/status/675500895426117632)

I teraz twist – otóż jestem Sega guy. Wolę Sonica od Mario, Sonic All-Stars Racing od Mario Kart, a Mega Drive od Super Nintendo. I mimo tego i tak widzę segowe skrzywienie w książce. Od takiej pozycji oczekiwałbym bardziej obiektywnego balansu i przedstawienia racji obu stron. Tymczasem Nintendo jest przedstawiany jako ten zły. Cóż, realia umów w czasach 8- i 16-bitów na pewno wydawców rozsierdzały. Oto bowiem gigant z Kioto pozwalał wydawać na swoje sprzęty nie więcej niż 5 gier rocznie, kupować same kartridże wyłącznie od Nintendo, gwarantować wyłączność, płacić srogie royalki od każdej sprzedanej sztuki oraz godzić się na szereg innych warunków (takie jak zapłata z góry, zanim gra trafiła do sklepów, a nawet parcelowanie nadziału po różnych sklepach, co jest zazwyczaj domeną sklepów). Po spełnieniu wszystkich gra trafiała do amerykańskiej siedziby w Redmond na testy. Skąd wracała zazwyczaj z uwagami.

Polityka dość służbistyczna, ale być może właśnie jej potrzebowały gry, by odrodzić się po 1983 roku? Skoro swoboda, natłok gotówki i wolna amerykanka czasów automatów i Atari przyniosły kleskę, być może branża potrzebowała kogoś, kto będzie to trzymał w ryzach.

Warto mieć te problemy w głowie w trakcie lektury, bo mimo wszystko warto się jej oddać. Również dlatego, że książka ukazała się po polsku i chciałbym, żeby dobrze się sprzedała i pozwoliła Wydawnictwu SQN na kolejne kroki. Służę typami, co czytałoby się dobrze po polsku – gdyby co, tym razem odpiszę na maila.

PS By podkreślić magię tamtej wojny, zacytuję informację prasową, którą nowy prezes Nintendo Howard Lincoln wysłał do Toma Kalinske w odpowiedzi na pretensje, że to Big N jest winne zarzucania grom brutalności. Pozwolicie, że po angielsku.

Dear Tom,
Roses are red,
violets are blue,
so you had a bad day,
boo hoo hoo hoo,
All my best Howard

Mieli jaja, co?

Komentarze