(Dizklejmer: Autor bloga jest pracownikiem firmy CDP, dystrybutora m.in. gry Destiny, więc „na pewno nie słodzi bez powodu!”)
Tydzień temu rozejrzałem się ostatni raz po Wieży i usunąłem z dysku Destiny. 3 lata, 75 tysięcy zabójstw i kilka tysięcy zgonów później w końcu udało mi się zrobić w grze wszystko, co chciałem. Wymaksowałem wszystkie 3 klasy, wypełniłem książkę Age of Triumph z kluczowymi wyzwaniami w grze, wreszcie zdobyłem peesczwórkową platynę. Z trofeami woziłem się długo, a najdłużej oczywiście z tym polegającym na przejściu raidu bez jednego zgonu. Po jednej z aktualizacji załatali możliwość zrobienia tego solo (a trenowałem ostro, jeno podówczas za słaby byłem), ale wreszcie udało się to zrobić z bardzo sympatycznym teamem (pozdrawiam!).
Pewnie, że coś tam do zrobienia zostało. Zdobycie wszystkich egzotyków, skompletowanie raidowych zbroi, dotarcie do Latarni w Trials of Osiris, oddzielającego chłopców od mężczyzn (ale i tych, którzy grają na kontrolerach i tych, który do konsoli podpinają klawiaturę). Ale kaman. Mam pracę, dwójkę dzieci i piszę kolejną książkę. I tak nie wiem, kiedy i jak wykręciłem te kilkaset godzin.
Nie no, w sumie to wiem kiedy. Gdy kilkumiesięczny syn budził się o 5 rano, zabierałem go do salonu, kładłem na kolanach twarzą do siebie, a sam zbierałem loot. Do 3 w nocy, bo jak się gra raid, to zatraca się poczucie czasu, a i ekipa żelazna, więc nikt nie chce być tym, który rzuci „chodźmy spać”. Albo gdy jakimś cudem dwójka dzieciaków zasnęła w ciągu dnia synchronicznie. Nigdy się nie zdarzyło, bym grał przy nich – ogólnie zresztą staram się nie grać, choć po Sonicu na Netflixie nie bez satysfakcji odpaliłem 3-latkowi Sonic All-Stars Racing (które bije na głowę Mario Kart, ale o tym kiedy indziej).
Sieciowe liczniki podają, że w Destiny spędziłem 378 godzin. Tyle że nie liczą loadingów i pobytu na Wieży, więc szacuję, że stuknęło jednak jakieś 600. To mój absolutny rekord. Zdarzały się gry, w których spędzałem ponad 100 godzin, w pierwszych Gears of War pewnie z 200. Ale 600? Anomalia. Pomogło to, że przestałem pisać o grach – gdy się to robi, zmienia się gry jak rękawiczki, bo co rusz trafia się coś nowego do recenzji i trzeba zostawić poprzedni tytuł. Zawsze sobie człowiek obiecuje, że wróci, ale zazwyczaj nie wraca.
Do Destiny wracałem rekordową liczbę razy. Przy powrotach do innych gier było dziwnie – ot, efekt świeżości wyparowywał, nie pamiętałem o co chodziło w historii, nie pamiętałem sterowania. Nie chciało się. Destiny w magiczny sposób przyciągało.
Zaczęło się kiepsko. Beta mnie szybko znudziła (ale ja ogólnie mam tak, że szkoda mi czasu na betę, zwłaszcza jak się nie przenosi postęp). Nie byłem zdziwiony, nigdy nie polubiłem się z Halo, mimo wielu dawanych tej serii szans. Podstawkę Destiny oceniłem w drugiej opinii na Polygamii na 3/5. Strzelało się świetnie, ale… nie było po co. Gra szybko wystrzeliwała się z zawartości, a gracz po prostu nie miał wyzwań. No i te dyskusyjne rozwiązania. Raptem 5 bountiesów do wzięcia i konieczność powrotu na Wieżę, by je oddać. Źle skonstruowany i frustrujący system lootu. Wracałem potem przy kolejnych dodatkach i choć pierwszy raid, Vault of Glass, zrobił na mnie kolosalne wrażenie, to jednak wciąż nie było tak, że Destiny było moją defaultową grą po godzinie 22.
Aż wreszcie nadszedł Taken King, który gruntownie zmienił nawet podstawkę, nadał sens historii, dodał charaktery postaciom, wyrzucił nawet Petera Dinklage’a i wstawił Nolana Northa (choć akurat do Tyriona nigdy nic nie miałem). Nagle było co robić. Nagle było co zdobywać. Nagle było po co grać!
I Destiny zostało w tej formie do końca. Co aktualizacja, to lepsza. Nawet gdy zdarzało mi się nie grać i wracałem po pewnym czasie, to też po to, by odkryć, że coś się zmieniło. Destiny przeszło odwrotną drogą od The Division, które rządziło w podstawce i zaczynało zasysać od endgame’u i pierwszych dodatków. Destiny zawsze mogło liczyć na ogromną bazę fanów i nigdy nie zdarzyło mi się, bym nie miał z kim zagrać – nawet jeśli chodzi o jakieś mniej popularne tryby, których brakowało mi akurat do trofeum.
Skąd ta fascynacja Destiny? Powodów jest wiele. Mógłbym mówić o fantastycznej społeczności, która wychowała w swoich szeregach szerpów, niczym wytrawni himalaiści prowadzących nowicjuszy przez realia kolejnych raidów. Mógłbym wspomnieć o ostatecznym dopracowanym systemie lootu i satysfakcji związanej ze zdobywaniem nowego sprzętu. Ale tak naprawdę główny powód jest inny – w Destiny po prostu rewelacyjnie się strzela. To trzeba by już zbadać bezpośrednio na korze mózgowej, dać się podpiąć do kabli i kleszczy, ale satysfakcja towarzysząca sadzeniu headshotów z hand cannona czy mozolnego zdejmowania tarczy bossowi trzymając w garści snajperkę to najwyższy top growych podniet. Wszystko to osadzono w rozległym środowisku, a nie bez znaczenia pozostają wysokie, „baloniaste” skoki, znacząco zmieniające ciężar pojedynków. W żadnej innej grze powtarzanie tych samych misji na okrągło nie sprawiało mi takiej frajdy. I naprawdę nie jestem w stanie do końca określić, czym jest to spowodowane.
Dlatego gdy wreszcie na ekranie pojawiła się informacja o zdobyciu platyny, doznałem uczucia spełnienia. Znacie je. Nie pojawia się zbyt często. Jest poprzedzone wysiłkiem. Ale daje dużą satysfakcję. Może nie tak, że całe życie przelatuje przed oczami, ale prawie. No i fajnie tak nawet po 30-tce wkręcić się bez pamięci w „głupią gierkę”, która ma spore szanse trafić za kilkadziesiąt lat na listę „gier mojego życia”.
[…] Na początku roku wreszcie udało się zebrać stałą, zaangażowaną ekipę do aktywności w Destiny. A gdy jest ekipa, wszystko smakuje lepiej. Więc trochę po czasie, ale łupaliśmy raidy, pvp i inne tryby, przy okazji wbijając rekordy do książki Age of Triumph, dzięki której wszyscy otrzymaliśmy fizyczną, wyjątkową koszulkę. Więcej o tej zajawce pisałem tutaj. […]